Category Archives: Dziennik Skippera
I to byłoby na tyle… Mam zamiar odpocząć od wszystkiego kilka dni…
Odetchnąć świeżym powietrzem. Potem wrócę do pracy i znów żył będę, tą karczemnie nudną rzeczywistością, opartą na powtarzalności ludzi i zdarzeń… Ale pewnego dnia… może za rok, albo za lat dziesięć… zadzwonię do Jarka, Jacka, Janusza .. „Chłopaku! Masz trochę czasu? Bo wiesz, mam plan…” I wiele, nie będę musiał tłumaczyć..
„Tam za horyzontem coś jest. I może warto to zobaczyć…”. Nie bardzo wiem kiedy, ale tak się stanie z pewnością….
Mała awaria zawsze się zdarza miałem uszkodzony lik przedni grota, zerwał się jeden z pełzaczy. Rozważałem wejście na maszt ale nie było takiej potrzeby. Poradziłem sobie bez ekscesów. Dramatu nie było, gdyby nie udało mi się zrobić tej drobnej naprawy przy silniejszych wiatrach, a właśnie takie zapowiadają prognozy, musiałbym się zarefować aby nie uszkodzić żagla. Póki co mój nowatorski pomysł działa bez zarzutów. Nie zdradzę jak to zrobiłem, może tę słodka tajemnicę opiszę i oddam na świąteczną licytację?
PS: Nadal nie mam cukru…rano obudziłem się i myślałem, że coś się zmieniło, że może Mikołaj… ale, nie….
Przed chwilą coś niedużego uderzyło o pokład. Pomyślałem, że to fala, ale jednak rzadko zdarza się fala, która się szamoce. Wyjrzałem i zobaczyłem rybę latającą, tym razem żywą. No, biedaczko pomogę ci, z ratowania ryb jestem tu najlepszy w okolicy. Poczułem się od razu lepiej z powodu pomysłu na dobry uczynek, ale nie będzie mi zaliczone. Ryba kilka razy podskoczyła i zgrabnym łukiem wróciła do wody. Postanowiłem umilić sobie wieczór gorzką już niestety herbatą i kanapką z kawałkiem sera. Oczywiście, jeśli przyjmiemy założenie, że kanapką nazwać można coś, co u podstaw ma suchy jak wiór kawałek deszczułki przypominającej konsystencją płytę paździerzową. Równie dobrze można zrobić z tego podstawkę pod piwo. Pieczywo chrupkie ma ponoć dużo błonnika i ogólnie jest zdrowe. Tak czuję, że jest zdrowe, bo ledwo przechodzi mi przez gardło. Dobrze chociaż, że jest zdrowe skoro musi być niesmaczne. Dlaczego ewolucja tak to wszystko zorganizowała, że wszystkie rzeczy do jedzenia, na które masz zawsze wielki apetyt, które budzą cudne, biesiadne skojarzenia, z których tłuszcz kapie rozkosznie po koszuli, które pachną aromatem tak, że sąsiadów nie można rozgonić, są oczywiście niezdrowe? Czy świat przewróciłby się do góry nogami, gdyby nagle okazało się, że najwięcej tłuszczu, cholesterolu i kalorii mają gotowana marchewka i kalafior? Są to rzeczy oczywiście do przełknięcia pod warunkiem polania ich obficie pysznym sosem skomponowanym na rosole, śmietanie i dajmy na to koprze. Ale co? Ale sos jest niezdrowy. Dajmy pokój, bo człowiek się tylko denerwuje i niepotrzebnie traci kalorie. Wróćmy do kanapki. Otóż jak zwykle, dziwnym zrządzeniem losu nie obyło się bez przygód. Wyfasowałem sobie kanapkę jak się patrzy, gdy nagle mój wzrok przykuła niewinnie wyglądająca etykieta. Na etykiecie sera podano datę przydatności do spożycia… Pędem rzuciłem się do kalendarza, sprawdzając mozolnie dzień i godzinę na wszelki wypadek. Jakby miało to coś zmienić… Przecież wiadomo, że wyrok zapadł. Wyrok nie na mnie, bo kanapka nie zjedzona, ale na rzeczoną jak najbardziej. Nie było wątpliwości. Minęliśmy się z datą o trzy dni. Obsztorcowałem się w myślach okrutnie. Ile było w sklepie opakowań tego sera? Nie wiesz? To ci powiem. Dużo. Bardzo dużo! To ty musiałeś, ciućmo jedna, kupić oczywiście jedyny przeterminowany? Próbowałem ratować sytuację intensywnie wąchając ser. Okoliczność badawcza była jednak niezwykle trudna. Nie wiadomo było czy rozpościera swój zapach naturalny, czy naturalnie zrezygnował ze świeżości. Urocza kanapka, obiekt moich marzeń i westchnień, krynica sytości na pustkowiu głodu, powędrowała za burtę. No, teraz to już Towarzystwo Promocji Ryb „Pan Karp” i same zainteresowane chyba wystawią mi pomnik.
a poniżej martwa poprzedniczka mojego dzisiejszego gościa …
Brak wiatru, i dyndająca jak spławik na wodzie łódka. Po dłuższym czasie to może irytować. Szczęk przewalającego się na martwej fali takielunku chrzęści nieprzyjemnie w głowie, a prażące słońce nie cieszy a drażni. Poproszę o wiatr, choć odrobinę, przepowiadam w głowie zaklęcie, a może modlitwę. Ale wiatr nie nadchodzi. Powoli oswajam się z myślą, że oto przyjdzie mi po raz pierwszy w tym rejsie postać dłużej na wodzie. Rozglądam się po niebie w poszukiwaniu jakiejkolwiek chmury, z którą mógłbym wiązać nadzieje. Ale niebo jest czyste. A tak było pięknie z wiatrem. I komu to przeszkadzało? Zaczynam układać już sobie listę pretensji do Niebios, gdy raptem czuję na plecach podmuch. Nie pocieszam się za wcześnie, bo to może chwilowe. Tymczasem jednak, gładka tafla Oceanu powoli marszczy się, a żagiel wydaje się, wraca do życia.
Kiedy za chwilę dakron genuy wybrzusza się i strzela z łoskotem, nie mam wątpliwości. Dziękuję wszystkim odpowiedzialnym za ten szczęśliwy obrót spraw. Delphia niechętnie, a potem śmielej, rusza.
Ciągle nie mogę zdecydować, czy płynąć prosto na cel nieco wolniej na jednym żaglu, czy też nadrobić nieco drogi, ale z udziałem grota, w związku z tym szybciej. Na pełnym wietrze grot przykrywa żagiel przedni, tak więc ten nie pracuje. Można oczywiście płynąć na tzw. „motyla” czyli wyłożyć żagle na jedną i drugą burtę, ale przy zafalowaniu jest to trudne. Istna loteria zwłaszcza, że wiatr niejednokrotnie może się zmienić. I to co dziś wydaje się najlepszym rozwiązaniem, za kilka dni może okazać się zgoła najgorszym. Ale nie mogę narzekać. Noc rozpoczęła się od żwawej i spokojnej żeglugi. Jeszcze tylko tysiąc mil…. A może aż? Wokół łódki słychać rozcinane na pół fale, wracające za chwilę do siebie. Może to śmieszne, ale niemalże mam wyrzuty sumienia, że zakłócam ten odwieczny porządek i rytm Oceanu. Co ty tu robisz człowieku? Dokąd płyniesz tak naprawdę i dlaczego? Za czym gonisz i czego chcesz się dowiedzieć? Co takiego jest warte tych zmagań z żywiołem i strachem? I czy jak w końcu zakotwiczysz, czy ci wystarczy? Jeśli sam mam trudności z odpowiedzią, to jak to opisać? A może nie trzeba. Może to co widzę i przeżywam usprawiedliwia mnie wystarczająco?
Już tylko 690 mil. Czas się wykąpać, ogolić, wyprasować … ląd czeka
zdjęcie wykonałem aparatem Sony Cyber shot DSC- TX20, a przygotowałem na komputerze Sony Vaio
Dzielnie pracował przez kilka nocy, aż w końcu…. musieliśmy się pożegnać. Dostarczył mi mnóstwo wrażeń. Na dających się we znaki falach, musiałem go demontować w środku nocy. Przypięty do pokładu, na czworakach, walczyłem by latający bom nie zniszczył czegokolwiek na łódce. Udało się! Myślę, że można go naprawić, obcinając na początek końcówkę… Na pokładzie mam zapasowy bom tyle, że muszę się go nauczyć obsługiwać. Nowy jest trochę inaczej instalowany.
Zdjęcie wykonałem aparatem Sony Cyber shot DSC- TX20, a przygotowałem na komputerze Sony Vaio.
Każda noc na Oceanie jest inna. Dziś księżyc nisko zawieszony, świeci niemal całą tarczą. Fala od rufy dodaje prędkości. Powoli nadbiega, tworząc wrażenie większej niż jest w istocie. Jest duża, za chwilę wleje się z hukiem do łódki… Ale nie. Jacht majestatycznie unosi się i płynie dalej prowadzony przez masy wody, która pod nim. Nie mogę oderwać wzroku od tej pogoni fali za falą. Zgaduję, która z nadchodzących będzie największa, która podniesie nas wyżej. Płynę na samym przednim żaglu. Wiatr od rufy i jest go aż nadto. Sześć w skali Beauforta, co rozpędza kadłub do sześciu, siedmiu węzłów. Wystarczająca prędkość jak na noc. Nastawiam alarm w budziku i postanawiam przespać się dwie godziny. Na Oceanie pusto, zatem mogę sobie na to pozwolić. Na wszelki wypadek włączam alarm radarowy na dziesięć mil i przy okazji redukuję nieco genuę. Co tam, popłynę wolniej ale za to spokojniej, bez szarpaniny żagla i hałasu takielunku. Zasypiam szybko i niemalże od razu budzi mnie pisk alarmu. No na to, to się kochani nie umawialiśmy. Miały być dwie godziny snu! Program SailCruiser na moim komputerze pokazuje zbliżający się od rufy statek. Czy ja wożę ze sobą jakiś magnes? Dlaczego, jeśli na całym Oceanie pojawia się gdzieś statek, to musi przepływać obok mnie? Już wiem, że przez najbliższą godzinę nie zasnę i będę go pilnował. Kto wie? A może tam na mostku nie ma nikogo, bo oficer też postanowił zdrzemnąć się na dwie godziny? Bahia Blanca, zapamiętuję nazwę na wypadek gdybym musiał go wywołać. System AIS pokazuje, że to statek cargo o długości dwustu dwudziestu pięciu metrów, płynący do Puerto Ordaz. Co kilkanaście minut wystawiam głowę na zewnątrz i porównuję to co widzę na monitorze, z tym co jest w rzeczywistości.
Malutki to ty nie jesteś… Zawsze w takich przypadkach mam ambiwalentne uczucia. To miło, że na tym pustkowiu są jeszcze niedaleko żywe dusze. Trochę gorzej, że te dusze prowadzą górę żelastwa, które zawsze może być zagrożeniem. Dwukrotnie w takich sytuacjach wywoływałem statki przez radio. Procedura jest prosta. Wszyscy prowadzą tzw. nasłuch na kanale szesnastym. To kanał do wzywania pomocy i nawiązywania kontaktu. Później, by nikomu nie przeszkadzać rozmówcy przechodzą na kanał służący komunikacji „statek do statku” i mogą spokojnie prowadzić dialog. Wpadłem na prosty sposób jak zwrócić na siebie uwagę, a jednocześnie nie denerwować oficera na statku, który moim zdaniem jest trochę za blisko. Nie pytałem o intencje, jak to się zwykle robi, a pytałem o mój AIS. Czy działa poprawnie, bo właśnie mam nowy. Otrzymywałem grzeczną odpowiedź i obserwowałem ekran plotera pokazującego ruch na wodzie. Zawsze zauważałem delikatną zmianę kursu jednostki wywołanej, by zwiększyć odległość między nami. I wszyscy byli zadowoleni. I oficer, który zapewne nie lubi zwracania uwagi przez „szmaciarza” i ja, czując się bezpieczniej. Bahia Blanca wyprzedza mnie w przepisowej odległości, powyżej dwóch mil. Pretensji mieć nie mogę. Jeszcze pół godziny obserwacji dla pewności i mogę ponownie zalec w koji. Tym chętniej, że zaczął padać deszcz…
Powoli mija dzień. Jest już osiemnasta, zatem czas na małe co nieco. Może to będzie makaron z sosem grzybowym? Na szczęście suszone grzyby zabrałem z Polski. Wystarczy je namoczyć, udusić w śmietanie, dodać pieprzu i gotowe. Dodam jeszcze odrobinę sera brie, którego kawałek pałęta się po lodówce. To zagęści sos i nada dodatkowego smaku. Tylko kluski świderki czy długie? A nic, zrobię trochę takich, trochę takich, żeby sobie nie robić kłopotu. Siadam za stołem nawigacyjnym jęcząc pod nosem. Wszystko mnie boli. Ramiona od korb kabestanowych, mięśnie brzucha od napinania bez przerwy w przechyłach, plecy… nie wiadomo od czego plecy. A najbardziej boli mnie prawy łokieć. Kilka dni temu palnąłem tym łokciem o blat. Od tamtej pory przy różnych okazjach i o różne fragmenty umeblowania, palnąłem się jeszcze siedem razy. W ten sam łokieć. Czy ktoś jest w stanie wytłumaczyć logikę tych zdarzeń? Rozumiem raz, czy dwa, ale siedem? Tego nawet rachunek prawdopodobieństwa nie przewiduje. I gdybym jeszcze dla równowagi palnął się w drugi łokieć, lewy(!), który zresztą czekał w nadziei na razy, nie chcąc być gorszym. Ale nie! Pomazańcem został prawy. Masowałem zatem łokieć, zastanawiając się nad swoją kondycją. Obsługa łódki wymaga sprawności i to wbrew pozorom nielichej. Jeśli ktoś wyobraża sobie, że jednym ruchem zawodowca rozpościera się żagle, a dalej włącza autopilota i już można dla rozrywki nurzać się w wannie pełnej piany, jest w błędzie. Niejednokrotnie musiałem błyskawicznie brać się do roboty. Szybkość reakcji, gdy nadchodzi poważniejszy wiatr ma znaczenie. Może stanowić o bezpieczeństwie łódki i żeglarza. Ręka mdleje od korby kabestanu, ale przerwy zrobić nie można. Można za to kręcić drugą ręką. Tyle tylko, że ta po chwili również odmawia posłuszeństwa. Różnica jest taka, że boli identycznie, ale z drugiej strony. Pomaga adrenalina. Na tyle, że wykonuje się te prace nie zwracając uwagi na zmęczenie i ból. A mogłem przed rejsem poćwiczyć w siłowni… Ten zapach siły drażniący nos… Ten szczęk żelastwa, niczym broni krzyżackiej rzucanej pod nogi Jagielle. Ta atmosfera testosteronu cięższego od hantli … Chyba sporo mnie ominęło. Szkoda. Postanawiam, że po rejsie odwiedzę jednak miejsce gdzie wykuwa się rzeźba i charakter. Gdzie hartuje się chuchra jak ja. Tak tylko, żeby pobyć i odetchnąć innym powietrzem. Usiądę sobie cichutko w kąciku i dokończę tę książkę. A dla niepoznaki od czasu do czasu zwilżę czoło zraszaczem do kwiatów. Po to, by nie wywoływać skonfundowania wśród moich towarzyszy od sztangi. Tymczasem muszę sobie radzić z zapasami sił, które mam.
Życzcie wytrwałości
Śmiałek
Zapowiadany niż znad Kanarów jednak dosięgnął mnie swoim ramieniem. Mogłem to przewidzieć, a nie tylko liczyć na swoją szczęśliwą gwiazdę. Taki niż potrafi przemieszczać się z prędkością do trzydziestu węzłów. Dla porównania, dla mnie dziesięć, jedenaście to wartości maksymalne. Patrzę na siłę wiatru, a wskaźnik pokazuje 27, 28, 29 węzłów. Siedem w skali Beauforta. Płynę mocno zarefowany. Drugi ref na grocie i niewielka powierzchnia genuy. Nie do wiary, mimo tego jacht potrafi rozpędzić się do dziesięciu węzłów. W kambuzie stukają źle zaształowane kubki i jakieś słoiczki. Żebym nie wiem jak ształował, porządkował i upychał, zawsze znajdzie się coś, co lata i hałasuje. Przypomina mi się jedno z praw Murphy’ego „Wszystkie szczelne połączenia przeciekają”. Nie ma wyjścia, trzeba to polubić. Powoli budowana przez Ocean boczna fala gwałtownie buja kadłubem. Wiatr wyje na wantach coraz głośniej, a z burty dochodzi nieprzyjemny dźwięk przesuwającego się szota. Spinakerbom podniósł go znacznie i odtąd nie układał się dobrze, trąc po stalowej lince relingowej. Przeprowadziłem go inaczej, ale nie przewidziałem jednego. Po zrolowaniu żagla na sztywnym sztagu, szot oparł się o słupek relingowy. Lepsze to niż tarcie o linkę, która z czasem zapewne przetarłaby go, pocieszałem się. Ale nie byłem swoją pracą zachwycony. Niemniej perspektywa ubrania się nocą w szelki, wpinania do łódki i poprawiania tego teraz, nie uśmiechała mi się. Trudno, poprawię za dnia. Choć nie wykluczałem, że konieczność wyjścia na ten „wygwizdów” i refowanie grota i tak mnie czeka. Takie warunki mamy mieć podobno jeszcze przez trzy dni. Ale co tam. Za trzy dni powoli będę już odmierzał odległość do mety. Dziś mam jeszcze przed sobą około 1700 mil, a za sobą, licząc od Las Palmas 1400. To nie jest największe zmartwienie. Czas, który przede mną na wodzie, można oswoić. Bardziej denerwują mnie sprawy, na które nie mam wpływu, a chciałbym mieć. Stukam się w głowę i głośno komentuję. Co za kapitan od siedmiu boleści. O wszystkim pomyślał. Na łódce, jak to mówię, więcej sprzętu niż talentu, a o tak prozaicznej sprawie zapomniał! Perspektywa, która przede mną, psuła mi humor. Zwłaszcza, że z chwil przeznaczanych na kawę i herbatę uczyniłem prawdziwy rytuał. Na łódce powolutku, acz nieubłaganie kończył się cukier… Czy ktoś się orientuje, gdzie tu w pobliżu jest może spożywczak? Zapytałem głośno, nie bardzo wiedząc do kogo adresuję pytanie. Tak, odpowiedziałem sam sobie, musi pan płynąć dziesięć dni prosto, a potem dwa dni w lewo! No nic… polubimy gorzką herbatę. Od wielu godzin płynę na szerokości północnej dwadzieścia stopni i dziesięć minut, ze średnią prędkością siedmiu węzłów. Jestem na granicy trasy huraganów, które właśnie tą drogą, umacniając się z każdą milą, mkną w kierunku Karaibów. Według niektórych opinii prawdopodobieństwo ich wystąpienia istnieje do końca listopada. Choć prawdopodobieństwo niewielkie, ale jednak. Stąd mój rejs odbywa się trochę za wcześnie. Nie miałem wyjścia, chcę wrócić do radia w grudniu, by zdążyć poprowadzić choć jedną świąteczną licytację. Obiecałem dyrekcji, a poza tym lubię te niezwykłe spotkania ze słuchaczami o dobrych sercach i dobrych gestach. Do historii przeszła między innymi licytacja „niczego”. Korespondent Polskiego Radia w Stanach Marek Wałkuski, z którym rozmawiamy co piątek, podszedł mnie kiedyś chytrze.
-Panie Kubo, pan podobno potrafi zlicytować wszystko… A mógłby pan sprzedać „nic”?
-Jak to nic ?
-Ano tak to – kontynuował redaktor – ja niczego nie przekażę słuchaczom, a pan to sprzeda!
Wierzyć się nie chce, ale ten abstrakcyjny żart wypalił! Zaczęło się istne szaleństwo, a w końcu „nic” udało się sprzedać za sześć tysięcy złotych. Jak zwykle pieniądze zostały przekazane rodzinnym domom dziecka. Rok później rozochoceni nieco sukcesem sprzedaliśmy „coś” i „coś jeszcze”. I jak tu nie spieszyć się do takich słuchaczy? Nigdy jednak nie zaryzykowałbym tego wcześniejszego przejścia Atlantyku, gdyby nie kontakt i opieka routera. Wśród zawodowców, bijących różne rekordy, to rzecz normalna, że mogą liczyć na konsultanta meteorologicznego na brzegu. Dla mnie jednak to jest luksus i bardzo Jackowi jestem wdzięczny. Czuję się raźniej, mając świadomość, że jest ktoś w odległym Bolesławcu, kto patrzy na mapy pogodowe i czuwa. Założyliśmy, że jeśli będzie taka potrzeba, salwować się będę ucieczką. Przy wczesnym ostrzeżeniu o możliwości wystąpienia huraganu, powinna być skuteczna. Choć wiem, że w historii były jachty, które przetrwały przejście przez oko cyklonu, to wolałbym takiego wyczynu nie powtarzać. Wiatr nie odpuszcza. Próbowałem zasnąć, ale na materacu koji czułem się niczym parówka bez łokci, turlana to w jedną, to w drugą stronę. Sen nie przyszedł, a ja obmyślałem plan prac na cały dzień. Po pierwsze inaczej ustawię żagle. Zmniejszę grot, rozwinę trochę przedni. Może wtedy zjawisko tzw. rollingu będzie mniej uciążliwe? Po drugie zreperuję klamkę w drzwiach do kabiny rufowej, która obluzowała się pewnie w skutek trzaskania. Po trzecie coś miłego przygotuję sobie na obiad….
W piątkowe południe na awaryjny telefon dostałem instrukcję działań, które mają doprowadzić telefon podstawowy do stanu używalności. Nie bardzo już chciało mi się wierzyć, że to się uda. Instrukcja brzmiała: zresetować moduł systemu. Łatwo powiedzieć… Przykręcony na amen pod siedziskiem nawigatora, gdzie w dodatku ciemno jak w grobie. I szukaj teraz człowieku maleńkiej dziurki z boku obudowy, która jest kluczowa w całej operacji. Upał dawał się we znaki, a ja mozolnie wykręcałem śrubkę po śrubce. Normalnie cisnąłbym tym modułem niczym pudełkiem czekoladek za burtę, ale perspektywa lepszego kontaktu z lądem jednak nęci. Poza tym przy całej sympatii, mam jednak świadomość własnych niedomagań technicznych. Czy poradzę sobie? W końcu mam to cudo techniki. Jest i dziurka o przekroju zbliżonym do szpilki. Nie wierząc w końcowy sukces pakuję do środka drucik. Zgodnie z zapowiedzią intensywnie miga dioda, a ja patrzę z ciekawością na telefon. Szuka satelity i… działa!!! Aż krzyknąłem z radości. Kochany Wojtek z NavSimu, któremu chciało się w tej sprawie obdzwaniać pół świata! (czy ja właśnie wyznałem miłość facetowi?) W końcu w centrali Inmarsat przypomnieli sobie, że notowali przypadki zawieszenia urządzenia na skutek spadku napięcia. Mam łączność, mam pogodę i mam czat z Jackiem! E, no to teraz mogę tu mieszkać i pół roku. Na dodatek w tym samym momencie zadzwonił Wiesiek Pieregorólka z pozdrowieniami. Aż się uśmiechnąłem do całego świata…
Dziś spojrzałem na zegar rejestrujący osiągi łódki i siłę wiatru. Nawet nie wiem kiedy komputer pokładowy odnotował 29 węzłów wiatru rzeczywistego. Jest jak wiadomo i pozorny, powstający w wyniku nałożenia się dwóch prędkości, łódki i wiatru. Ze zdumieniem spojrzałem na rekord prędkości. 10.1 węzła! Żegluję naprawdę dobrym jachtem, który mam wrażenie coraz lepiej znam. Nie reaguję już nerwowo na każdy zgrzyt, każdy stukot. Znam te dźwięki i wiem z czego wynikają. Delphia Trójka została specjalnie przygotowana przez przyjazną mi stocznię w Olecku. Już na etapie produkcji pomyślano o tej wyprawie i wprowadzono zmiany, które podniosły standard i autonomię pływania. Przede wszystkim mam podwójne zbiorniki paliwa. Mogę zatem zabrać 260 litrów ropy. Niezależnie od tego wyruszając z Las Palmas zaopatrzyłem się w 160 litrów paliwa, które wiozę w kanistrach. Na pokładzie mam dwa autopiloty, jeden elektroniczny, drugi hydrauliczny. Mogą działać przemiennie, co istotne niezależnie od siebie. Za namową i dobrą radą Krzysztofa Baranowskiego na łódce mam również samoster. Wspaniałe urządzenie działające bez prądu, które wykorzystuje kąt i siłę wiatru. Moja Trójka ma zamontowane dwa alternatory. Tak na wszelki wypadek, gdyby jeden przestał ładować akumulatory. Dodatkowo pożyczyłem od Jarka benzynowy generator prądu. Historyczny, bo przemierzył z nim Atlantyk w regatach TransAt. Jak historia pokazała przydał się i to bardzo. Delphia Trójka ma zdublowany system potężnych akumulatorów. No, ale z drugiej strony mam co zasilać. Dość szybko pochłaniający prąd okazał się telefon satelitarny. Niemało pobierają dwa komputery, których używam. O standardowym wyposażeniu nie wspominając. Obliczyłem, że muszę co dwa dni odpalić silnik by ładować akumulatory. Staram się połączyć miłe z pożytecznym i robię to wówczas, kiedy wokół flauta. Choć gdy dmucha silnik pracuje na jałowym biegu, tak by nie pomagać w żegludze. Mam już w zwyczaju oszczędzanie prądu. Lodówkę włączam od czasu do czasu, a w związku z tym muszę ją czasem myć. Fantastycznym rozwiązaniem jest ciepła woda z octem. Nie wiem czy lodówce odpowiada jabłkowy, ale ja akurat taki mam. Takie przemywanie pochłania wszelkie zapaszki i działa dość długo. Co kilka dni robię również generalny przegląd w lodówce. Ze względu na to, że nie zawsze jest tam bardzo chłodno od czasu do czasu znajduję coś z czym muszę się rozstać. Nie jest to takie proste. Płaczę nad każdą puszeczką z resztkami, których zapach i konsystencja jednak wskazują na plan ukatrupienia mnie. Bardzo przeżyłem moment pożegnania paprykarzu szczecińskiego. Tym bardziej, że rzadko gości na moim stole. Jedyne co mnie pociesza w takich sytuacjach, to radość ryb, które zapewne przyzwyczaiłem już do rozpusty. Jakbym słyszał te rozmowy podwodnej gawiedzi, której z radości wychodzą oczy z makijażu.
„Czy nie za bardzo oddalamy się od domu, kochanie? Płyniemy za tą łódką już trzeci dzień…”
„Ależ moja duszko, nie co dzień zdarza się wariat, który wyrzuca prawie świeżutki paprykarz! Nie jadłem tego od czasu, kiedy przepływał tu „Sołdek”!”
Łódka cichutko sunie przez Ocean. Czasem mam wrażenie, że nie dotyka wody, że razem jesteśmy w jakiejś przestrzeni, w której nie płynie się a szybuje. Znam nawet powód tego wrażenia. Skończyło się kolebanie genuy, od kiedy założyłem spinakerbom. Na pełnych kursach sprawuje się świetnie. Dzięki temu rozwiązaniu wreszcie utrzymuję właściwy kurs 260, 270 stopni. Jeśli wiatr nie zmieni się, nie zacznie skręcać niekorzystnie, ten kurs zaprowadzi mnie prosto na Gwadelupę. Ale prawdę powiedziawszy, skłonny jestem przypuszczać, że wiatr jeszcze mnie zaskoczy. Przede mną, jak to zwykle w tym miejscu na Atlantyku bardzo długa noc….
Pozdrawiam z bezkresu,
Śmiałek